W ślad za publikacją wystąpienia Tomasza Piątka, wygłoszonego dziś w Oslo na Zjeździe  Związku Pisarzy i Tłumaczy Norwegii, poniżej przedstawiamy jego tłumaczenie na język polski.

Drodzy Przyjaciele,

Jestem głęboko zaszczycony i wdzięczny za zaproszenie do Norwegii. Gdy byłem dzieckiem, w mieszkaniu moich rodziców książki pisarzy skandynawskich tłoczyły się na półkach. Jedną z pierwszych książek, które wywarły na mnie głębokie wrażenie, było „Błogosławieństwo ziemi” Knuta Hamsuna. Gdy dorosłem, dowiedziałem się o politycznych wyborach Hamsuna. Powiedziałem sobie: OK, także ci, co czynią zło, mogą tworzyć piękno. Uznałem jednak i nadal uważam, że największym wyzwaniem dla pisarza jest połączyć cele estetyczne z etycznymi.

Oznacza to, że autor powinien krytycznie podchodzić do rzeczywistości. Co to znaczy dzisiaj w Polsce?

W latach 1989-2015 większość polskich mediów uległa skrajnej komercjalizacji. Czytelnictwo książek drastycznie zmalało. Szkoły i uniwersytety nie uczyły krytycznego myślenia. Media głównego nurtu nieraz ignorowały lub ośmieszały krytyków neoliberalnej polityczno-ekonomicznej ortodoksji. Również ideologiczna hegemonia Kościoła rzymskokatolickiego hamowała rozwój kultury krytycznego myślenia w Polsce.

Jednak czynniki te nie zabiły wówczas krytycznej debaty w Polsce. Stymulowały ją nawet, ponieważ każda hegemonia budzi sprzeciw. Dzięki kilku najmniej skomercjalizowanym, a mimo to szeroko czytanym czasopismom ten sprzeciw ten ożywczo i konstruktywnie wpłynął na polską debatę publiczną. Mam przede wszystkim na myśli „Gazeta Wyborczę” i „Politykę”.

Założona przez bohaterów opozycji antykomunistycznej „Gazeta Wyborcza” stała się laboratorium wolnej myśli dla autorów wszystkich demokratycznych nurtów – od liberalno-konserwatywnych po lewicowe. Po 2010 r. ich debata na nowo ożyła. Polscy intelektualiści zaczęli kwestionować polskie dogmaty polityczne, ekonomiczne i religijne.

Niestety czynniki technologiczne i gospodarcze działały w przeciwną stronę, zwłaszcza wzrost znaczenia mediów społecznościowych. Okazały się one podatnym gruntem dla profesjonalnej produkcji chwytliwych treści, często błahych, nieraz nieprawdziwych i zwodniczych.

Rynek prasy i książek osłabł, ponieważ zaczął tracić czytelników, którzy uciekali do mediów społecznościowych. Wiele gazet musiało zwolnić większość swoich pracowników, od reporterów śledczych po korektorów. Zatem wielu czytelników porzuciło prawdę dla kłamstw – a poszukiwacze prawdy zaczęli tracić zdolność skutecznego jej poszukiwania i przedstawiania.

Również pisanie dobrej fikcji stało się wyzwaniem. Rynek książek zawsze wolał łatwą fikcję od dobrej, a teraz ta preferencja jest silniejsza niż kiedykolwiek.

Jak wiadomo, gospodarka wpływa na politykę. Internetowe fabryki kłamstwa stały się narzędziem polityków szerzących nienawiść. Polska skrajna prawica zaczęła je wykorzystywać do rozpowszechniania ksenofobii i homofobii. Uzyskała zaskakującą pomoc od największej światowej fabryki kłamstw. Od Kremla.

Rzecz jasna, dzięki licznym śledztwom wiemy, że reżim Putina wspiera ruchy antydemokratyczne w świecie zachodnim. Muszę jednak użyć słowa „zaskakujące”, gdyż polskie ruchy prawicowe do 2013 roku praktykowały agresywną rusofobię. Jednak najpóźniej około 2014 r. polska prawica zrozumiała, że stary wróg staje się przyjacielem. I przeszła od antyrosyjskiej retoryki do polityki antyzachodniej, antyukraińskiej i islamofobicznej.

Lata 2014–2015 upłynęły w Polsce pod znakiem kampanii przeciwko domniemanym zagrożeniom, które miały zniszczyć nasz kraj. Jednym z nich miała być „ideologia gender” – czyli wspierany przez Zachód najazd gejów i innych osób LGBT! Drugim miało być „islamskie niebezpieczeństwo” z Południa (też wspierane przez Zachód), rzekomo niosące ze sobą terroryzm, a nawet choroby epidemiczne.

Kampanie te pomogły skrajnej prawicy wygrać wybory parlamentarne w 2015 roku. To było zaskoczenie. Niewielu obserwatorów spodziewało się takiego psychologiczno-politycznego przewrotu. Nagle groteskowe kłamstwa, dotąd powszechnie wyśmiewane, zdobyły miliony zwolenników. Oni zaś zagłosowali na skrajnie prawicową partię Prawo i Sprawiedliwość, która teraz rządzi Polską.

Gdy do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość, zrobiło wszystko, aby wzmocnić pozycję „kłamstwa jako nowej prawdy”. Po pierwsze, partia rządząca przejęła prokuraturę i zaczęła przejmować sądy, naruszając jedną z podstawowych zasad demokracji: niezależność sądownictwa.

Dlatego autor, który ujawnia występki partii rządzącej, ryzykuje, że stanie przed śledczym i sędzią jako podejrzany. Mam na myśli dziennikarza śledczego Wojciecha Czuchnowskiego i innych przyjaciół z „Gazety Wyborczej”, których spotkało ponad dwadzieścia pozwów ze strony partii rządzącej i jej ludzi. Myślę też o Radosławie Grucy z „Faktu” – gdyż gazetę tę za sprawą publikacji Grucy pozwał polsko-rosyjski gangster związany z partią rządzącą, który zażądał prawie miliona euro jako „odszkodowania”. Myślę o znakomitym eseiście politycznym Marcinie Celińskim, który jako mój wydawca otrzymuje prawie tyle samo pozwów, ile ja sam dostaję.

Aby ocenić te przypadki, musimy pamiętać, że przesadne, tzw. „mrożące” pozwy cywilne są również zagrożeniem politycznym. Zwłaszcza, gdy sędziowie muszą znosić polityczną presję – a w Polsce muszą ją znosić. Choć trzeba dodać, że większość z nich wciąż dzielnie przeciwstawia się prawicowemu ministrowi sprawiedliwości. Mimo, że karze on ich degradacją za wyroki sprzeczne z wolą partii rządzącej.

Gdy jednak to dziennikarz lub polityk opozycyjny jest atakowany, gdy jest zagrożony lub obrażany przez prawicowców – wtedy nie jest chroniony przez prokuraturę. W takich przypadkach prokuratorzy nagle chcą bronić „wolności słowa” – tak jak ją rozumieją.

Ponadto państwo i państwowe spółki przestały zamieszczać ogłoszenia w niezależnych mediach. Co gorsza, rząd zakazał urzędom publicznym – nawet sądom – nabywania niezależnych gazet, takich jak „Gazeta Wyborcza”. Stacje benzynowe należące do państwowej spółki znacznie ograniczyły sprzedaż i ekspozycję niezależnej prasy.

Instytucje publiczne, takie jak Instytut Książki Polskiej, które powinny promować najodważniejszych polskich autorów, wspierają dzisiaj fundamentalistów katolickich i innych autorów skrajnej prawicy. Pisarze ci używają fikcji literackiej jako narzędzia do szerzenia ksenofobii i macho-patriarchalnej wizji świata.

Partia rządząca przejęła również media publiczne, przekształcając je w wielką fabrykę kłamstw. Telewizja publiczna finansowana przez polskich podatników (w tym mnie) rozpowszechnia uprzedzenia i fałszywe wiadomości jeszcze bardziej haniebne niż to, co możemy znaleźć w internecie.

Główny telewizyjny program informacyjny uprawia propagandę w stylu północno-koreańskim. Telewizja publiczna obraża niezależnych dziennikarzy i demokratycznych polityków nazywając ich – dosłownie – zdrajcami, szaleńcami, a nawet gorzej.

Mógłbym przytoczyć tysiące przykładów, ale podaję tylko kilka z nich.

Ci, którzy potępili zamach partii rządzącej na sądownictwo, zostali przez telewizję publiczną nazwani „obrońcami pedofilów”.

Telewizja publiczna wielokrotnie atakuje założyciela „Gazety Wyborczej” i bohatera opozycji antykomunistycznej Adama Michnika, czyniąc antysemickie aluzje do jego rodzinnych korzeni.

Dziennikarz telewizji publicznej Cezary Gmyz publicznie obraził Prezesa Sądu Najwyższego, nazywając ją „szlampą” /z niemieckiego: „szmatą”, „flądrą”/. Nadal jest dziennikarzem w publicznej TV.

Nasuwa się więc pytanie, czemu ktokolwiek chce pracować w telewizji publicznej. Jak powiedziałem wcześniej, społecznościowa rewolucja w internecie osłabiła niezależne media. Ale media rządowe i przyjazne rządowi są finansowane przez państwo. Telewizja publiczna to jedno z niewielu miejsc, gdzie młody lub aspirujący dziennikarz może zarobić dobre pieniądze.

Ale za cenę paktu z diabłem. Dziennikarz Piotr Owczarski wystąpił niedawno w Parlamencie Europejskim, gdzie opisał warunki pracy w polskiej telewizji publicznej. Jej dziennikarze są zatrudniani na fikcyjnych umowach „firmowych”. Kto nie wypichci na czas kłamstwa swego codziennego, może stracić dniówkę.

Podczas oficjalnych spotkań redaktorzy naczelni przekazują swoim pracownikom: „Jutro będziecie napierdalać …..” – i tu nazwisko polityczki partii opozycyjnej, prezydent Warszawy (cytat jest dokładny).

Szefowie telewizji publicznej obserwują też społecznościowe konta i profile swoich pracowników w mediach społecznościowych. Dlaczego? Aby znaleźć wśród nich gejów, a następnie ich zwolnić.

Na koniec kilka słów o mojej sprawie. Opublikowałem dwie książki o Antonim Macierewiczu, polskim ministrze obrony w latach 2015-2018. To bardzo ciekawa postać. Macierewicz propaguje antyrosyjskie teorie spiskowe, ale jego działania jako ministra obrony zagroziły wojskowemu bezpieczeństwu polskiej wschodniej granicy.

Spróbowałem wyjaśnić ten paradoks. Musiałem przeprowadzić szerokie badanie dotyczące wszystkich partnerów biznesowych i politycznych Macierewicza. To, co znalazłem, okazało się zdumiewające. Rzekomo antyrosyjski minister przez wiele lat był wspierany i sponsorowany przez tajemniczego polskiego milionera Roberta Luśnię, niegdyś związanego z polskimi komunistycznymi tajnymi służbami, pośrednio zaś powiązanego z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU. Minister Antoni Macierewicz współdziałał także z amerykańskim lobbystą Alfonsem D’Amato, który pracuje dla mafii i przedsiębiorstw związanych z Kremlem. W 2007 roku, gdy Antoni Macierewicz był szefem polskiego kontrwywiadu wojskowego, służba ta przyznała dostęp do tajemnic polskiej armii panu Jackowi Kotasowi, który zajmował stanowisko prezesa w firmach założonych za pieniądze rosyjskiej mafii. Zastępca ministra i protegowany, jego wiceminister obrony Bartosz Kownacki, również miał ciekawą przeszłość. Kilka lat temu Kownacki publicznie chwalił Putina i współpracował z Mateuszem Piskorskim – polskim prokremlowskim politykiem, który przebywa dziś w więzieniu za sprawą podejrzenia o szpiegostwo na rzecz Rosji.

To tylko niektóre z osób, które miały związki z Rosją, a które Antoni Macierewicz promował w trakcie swej kariery politycznej. Postanowiłem więc dokładniej zgłębić jego przeszłość. Macierewicz przedstawia się jako bohater opozycji antykomunistycznej. Ale po szczegółowych badaniach w archiwach tajnych służb komunistycznych w Polsce odkryłem, że ten bohater znajdował się wówczas pod ochroną tzw. Biura Studiów. Była to jedna z najbardziej prokremlowskich jednostek w tajnych służbach komunistycznej Polski.

Gdy opublikowałem moją pierwszą książkę, minister Antoni Macierewicz nie odważył się pozwać do sądu cywilnego. Nie oskarżył mnie nawet o zniesławienie. Zamiast tego zgłosił mnie do prokuratury wojskowej jako terrorystę. Prokurator odrzucił ten absurdalny zarzut dopiero po dymisji Macierewicza ze stanowiska ministra obrony w 2018 roku.

W tym samym czasie zostałem pozwany przez polsko-rosyjskich gangsterów, których opisałem w mojej książce. Stałem się także celem kampanii nienawiści w mediach rządowych i przyjaznych rządowi.

Nie pokusiły się one o krytyczną analizę mojej książki. Zamiast tego kłamały o jej treści, a przede wszystkim – o mojej osobie.

Atakowały mnie z powodu mojej choroby: pisały, że jestem alkoholikiem i narkomanem nie dodając, że od lat jestem czysty od alkoholu i narkotyków.

Atakowały mnie z powodu mojej religii. Jestem protestantem, więc pisały, że nienawidzę ministra obrony jako katolika.

TVP ogłosiła, że ​​mieszkałem w Pruszkowie – niewielkim polskim mieście, które zasłynęło z przestępczości zorganizowanej. Tym samym telewizja publiczna zasugerowała, że ​​nie jestem ofiarą mafii, tylko jej członkiem. Prawda jest taka, że ​​nigdy nie mieszkałem w Pruszkowie, nawet przez jeden dzień.

Telewizja publiczna zorganizowała „debatę” na temat mojej książki, ale bez zaproszenia mnie. Wszyscy uczestnicy wyznawali poglądy prawicowe. Wszyscy próbowali ośmieszyć moją książkę. Wśród nich znalazł się youtuber sponsorowany przez polsko-rosyjskich gangsterów, którzy mnie pozwali. Jedyna kobieta wśród uczestników wypowiedziała zdanie godne zapamiętania: „Nie przeczytałam tej książki, ale wiem, że jest absurdalna”.

Obecnie uczestniczę w dwunastu procesach sądowych. Zostałem pozwany przez gangsterów, ale musiałem też pozwać dziennikarzy, którzy zadziałali jak gangsterzy publikując najbardziej bezczelne kłamstwa na temat mojej książki.

Równocześnie wraz z Gazetą Wyborczą zostałem pozwany przez trzy polskie organizacje związane z niebezpieczną organizacją o cechach sekty znaną jako Tradycja Rodzina Własność. Organizacja ta wywodzi się z Brazylii, ale działa pod różnymi nazwami na całym Zachodzie. Jej celem jest zniesienie praw kobiet i gejów. Współpracuje z niesławnym Światowym Kongresem Rodzin sponsorowanym przez kremlowskich oligarchów. Jej działania nagłaśnia m.in. europejska telewizja ARTE oraz działacze i dziennikarze tacy jak Neil Datta w Brukseli i Klementyna Suchanow w Warszawie.

Członkowie tej organizacji wkradli się do polskich ministerstw, w tym do Ministerstwa Sprawiedliwości i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Po opublikowaniu udokumentowanych artykułów na temat ich działalności zostałem pozwany nie raz, ale trzy razy.

Ale nie jestem tutaj, aby narzekać. Chcę powiedzieć, że Polska walczy o wolność i prawdę.

Grzegorz Rzeczkowski z tygodnika Polityka publikuje serię wnikliwych artykułów o tym, jak biznesmeni i gangsterzy związani z Kremlem pomogli Prawu i Sprawiedliwości dojść do władzy.

Również portal internetowy Onet wykonuje świetną robotę, odkrywając skandale partii rządzącej.

Wbrew nienawiści rządu, Gazeta Wyborcza – której odwaga i duch sprzeciwu wobec autorytaryzmu dla wielu jest natchnieniem – stała się pierwszą polską gazetą, która z powodzeniem sprzedaje dziennikarstwo w Internecie.

Wydawnictwo Arbitror i jego prezes Marcin Celiński, który dzielnie publikuje moje książki, mają się dobrze. Mimo spadku czytelnictwa, moja książka „Macierewicz i jego tajemnice” sprzedała się w ćwierć milionie egzemplarzy.

Te sukcesy rynkowe stanowią dobry znak – ale w żadnej mierze nie są pocieszeniem.

Sytuacja w Polsce jest więcej niż niebezpieczna. Można się obawiać, że wolność słowa za kilka lat dotyczyć będzie tylko mowy nienawiści.

Tekst oryginalny wystąpienia znajdziecie tutaj