Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. I rzeczywiście rozpętało się piekło. W mediach, Sejmie, polskiej polityce. Ale zanim do tego doszło, nim nastał poniedziałek poprzedzony gorączkowymi naradami, telefonami, stresem – miałem do załatwienia jedną bardzo ważną sprawę. I żadni złodzieje słów, szefowie służb czy politycy całego świata nie mogli mi w tym przeszkodzić.

W ten weekend moja córka i żona, po roku przygotowań i ćwiczeń, miały wystąpić na scenie szkoły baletowej Étoile. To miał być ich pierwszy publiczny występ. Siedziałem na widowni z gardłem ściśniętym ze wzruszenia, kiedy córeczka w towarzystwie rówieśniczek kłaniała się baletowym dygnięciem. I patrzyłem zafascynowany na precyzję i urok tańca żony w jej zespole, piękno ruchu, ciała, drobnych gestów. Zapamiętałem ich łzy ulgi i moje kosze kwiatów dla artystek po skończonym występie. I prawdę mówiąc, z całej afery taśmowej – kiedy dzieje się coś złego, zewnętrznego, o nieobliczalnych konsekwencjach (a raczej obliczalnych – „to koniec”, huczało mi w głowie w te dni), nagle znajduję się w świecie absolutnego piękna, świecie moich najbliższych – ten moment najbardziej zapadł mi w pamięć.

Do tej pory nie wiem, dlaczego to Wojtunik był łącznikiem z redakcją „Wprost”. Tak jak nie wiem, kto tę aferę uruchomił. Nie mam za to żadnych wątpliwości, że prokuratura i sąd zrobili dużo, by całej sprawy do końca nie wyjaśnić. A jeśli kiedykolwiek rzucono światło na tamte wydarzenia, to wówczas, gdy sprawę zamknięto prawomocnym wyrokiem.

Ale po kolei. Prokuratura wszczyna śledztwo. Równocześnie pracuje machina medialna żądająca mojej dymisji, wyjaśnień od premiera, zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu itp. W tym czasie dochodzi do kolejnego skandalu. Prokuratura, niezależna od rządu w ówczesnym porządku prawnym, domaga się od Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (zgodnie z prawem) wejścia do redakcji „Wprost” i zajęcia materiałów na rzecz śledztwa. Dziennikarze odmawiają – zaczyna się szarpanina. Robi się z tego gigantyczna awantura. Krajowe media stają murem za redakcją tygodnika, a bezradny szef ABW dzwoni do mnie, że nie może odmówić wykonania czynności, bo tego wymaga od niego prawo. Mogę mu tylko powiedzieć, żeby się do niego stosował, choć już wiem, że to ja zostanę oskarżony o cały ten najazd, bo jako nadzorca ABW sprawuję nad tą służbą formalną kontrolę. Sęk w tym, że nad nami wszystkimi kontrolę ma prawo. Powiedzmy sobie jasno, decyzja prokuratury – absurdalna i zaostrzająca kryzys – stała w absolutnej sprzeczności z kierunkiem śledztwa. Prowadzący prokurator przyjął bowiem za punkt wyjścia nie zamach stanu czy działanie zorganizowanej grupy przestępczej, tylko fakt nielegalnego nagrania. Jakby chodziło o nielegalne nagranie męża przez żonę w konflikcie małżeńskim! Najwyższy wymiar kary wynosił dwa i pół roku więzienia. Jak dotąd nikogo w Polsce za tak rozumiane przestępstwo nie skazano prawomocnym wyrokiem na karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Ktokolwiek więc podsłuchał członków rządu, mógł spać spokojnie – nie groził mu wyrok skłaniający do szczerości przed organami ścigania i sądem. A już tak kuriozalnie sformułowany zarzut z pewnością nie uprawniał do skandalicznej akcji w redakcji „Wprost”, i to przy użyciu służby specjalnej.

Minęło kilka dni. Zatrzymano pierwszych podejrzanych, kelnerów i Marka F., jak się okazało bezpośrednich wykonawców i bezpośredniego zleceniodawcę całej akcji. Wydawać by się mogło, że wszystko jest w porządku: sprawców zatrzymano, oskarżono, osądzono i na tym koniec. Problem w tym, że nic w tej historii nie trzyma się kupy. Marek F. odgrażał się wcześniej, na co są świadkowie, że uderzy w rząd i we mnie osobiście. Teoretycznie miał motyw. Dwa miesiące wcześniej zleciłem zbadanie handlu rosyjskim węglem na terenie Polski. Akcja Centralnego Biura Śledczego uderzyła w firmę Marka F. Ale kiedy afera wybuchła, nie uważał za stosowne się ukrywać. W momencie zatrzymania z początku był zdumiony, ale szybko zażądał kontaktu z oficerami służb specjalnych. W trakcie procesu wyszły na jaw zeznania jego wspólnika, który cytował pytanie F.: „Czy wiesz, ile kosztuje obalenie rządu?”. I tu padła kwota 130 mln, a także przechwałka Marka F., że on to zrobi za o wiele mniejszą kwotę. W trakcie procesu występowałem jako poszkodowany. Wysokiemu sądowi zadałem pytanie: „Skoro był koszt obalenia rządu, to gdzie jest płatnik?”. Tymczasem zarówno w śledztwie prokuratury, jak i przewodzie sądowym uznano, że jedynymi zamieszanymi w sprawę są kelnerzy i Marek F. A przecież oferowana kwota pochodziła od kogoś innego.

Równie ciekawa jest sekwencja wydarzeń po ogłoszeniu wyroku, gdy Marka F. skazano na więzienie. Seria artykułów i materiałów telewizyjnych („Gazeta Wyborcza”, „Do Rzeczy”, TVN24) ujawniła fakty, które nigdy nie zostały sprostowane i których nikt nie próbował zaskarżyć. Wyszło na jaw, że Marek F. współpracował z ABW i później razem z prowadzącym go funkcjonariuszem przeszedł w 2007 roku do CBA. Jego „opiekunem” był wrocławski agent CBA Jarosław Wojtycki. Informacje zawarte w podsłuchach z restauracji „Sowa & Przyjaciele” Marek F. przekazywał m.in. Wojtyckiemu, o czym świadczą meldunki ujawnione przez tygodnik „Do Rzeczy”. Sam Wojtycki był w wewnętrznym postępowaniu podejrzewany o przecieki z CBA. Cóż z tego, skoro po wyborach wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość sprawę umorzono, a Wojtyckiego awansowano na szefa najważniejszej – warszawskiej – delegatury Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Z kolei delegatura we Wrocławiu miała prawie taki sam skład personalny jak za czasów Mariusza Kamińskiego, byłego szefa CBA z okresu pierwszych rządów PiS-u, jednego z najbardziej zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” stwierdził, że oficerowie CBA z delegatury wrocławskiej niejednokrotnie spotykali się z Ernestem Bejdą – za rządów PO pracującym dla PiS-u. Bejda poprzednio pracował w CBA, a po „aferze taśmowej” i po objęciu władzy przez PiS został szefem tej służby. Oficerowie, którzy mieli z nim utrzymywać kontakty, awansowali (jeden z nich nawet na wiceszefa CBA)[1]. W zeznaniach, którymi dysponowały prokuratura i sąd, znaleźć można relacje kelnera Łukasza N.: „[F. – red.] powiedział mi też, że jest blisko z PiS-em, że może zorganizować z prezesem Kaczyńskim spotkanie i że te nagrania mogą pomóc PiS-owi”; „Pan F. mówił, że dzięki tym informacjom można doprowadzić do zmiany rządu. Ja mu [Konradowi – red.] powiedziałem, że może przez to dojść do wymiany ministra Sienkiewicza […]”[2]. Słowa Łukasza N. potwierdził wspomniany Konrad Lasota, drugi kelner, który nagrywał na zlecenie F. Sąd nie drążył tego wątku. Co ciekawe, dziennikarz Piotr Nisztor w książce Jak rozpętałem aferę taśmową pisze, że był jedynym dysponentem taśm, ale zaznacza również, że jego zdaniem nagrania miał jeden z wpływowych polityków PiS-u (Nisztor nazywa go K.), który taśmy przekazał blisko związanemu z PiS-em tygodnikowi „W Sieci” oraz władzom partii z prezesem na czele. Dlatego jego zdaniem „o sprawie wiedzą najwyższe czynniki w partii Jarosława Kaczyńskiego, z samym prezesem na czele”[3]. Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” twierdzi, że Falenta sam zgłosił się do skarbnika PiS-u Stanisława Kostrzewskiego z ofertą przekazania taśm z nagranymi rozmowami najważniejszych polityków rządu Tuska.

Co na to partia Jarosława Kaczyńskiego? Politycy PiS-u w roku 2014 wielokrotnie mówili, że powinna powstać komisja śledcza do zbadania afery taśmowej. Jeszcze we wrześniu 2014 roku, gdy PiS był w opozycji, prominentny polityk tej partii Mariusz Błaszczak złożył wniosek o jej powołanie. Po wygranych wyborach politycy PiS-u już do tematu komisji śledczej nie wrócili.

Do tego dochodzi wątek rosyjski. Wspominał o nim pobocznie Tomasz Piątek w swojej książce o Antonim Macierewiczu[4], ale całość zebrał Grzegorz Rzeczkowski z „Polityki”[5]. Ze zgromadzonych faktów wynika jednoznacznie sieć powiązań Falenty z osobami, o których wiadomo, że pozostawali w kręgu rosyjskich służb specjalnych i „mafii sołncewskiej”. Ta organizacja przestępcza była wielokrotnie w przeszłości wykorzystywana przez rosyjskie służby specjalne do wykonywania zleceń na ich rzecz. Wiedza o tym była od dawna powszechna nie tylko w kręgach służb specjalnych. Można było ją znaleźć chociażby w opracowaniach Ośrodka Studiów Wschodnich. Wątek ten badano także w trakcie wybuchu afery, lecz co dziwne, żadna ówczesna służba specjalna nie była w stanie podsunąć choćby części tych informacji, które potem zebrali dziennikarze. W odpowiedzi na mój wniosek o przesłuchanie właścicieli restauracji „Lemongrass”, gdzie wcześniej dochodziło do nagrań, prokuratura oficjalnie odmówiła badania tego wątku. I tak kwestia tego, „jakim alfabetem była pisana ta afera” (w domyśle: cyrylicą), jak to publicznie ujął Donald Tusk, umarła w objęciach organów powołanych do jej wyjaśnienia.

Fragment książki Bartłomieja Sienkiewicza „Państwo teoretyczne”

Książka drukowana i ebooki w naszej księgarni  💻https://tiny.pl/7qppj

Audiobook w audioteka.pl https://tiny.pl/7qpp4

Teksty o aferze podsłuchowej:

Tomasz Piątek Rosyjski węgiel, rosyjskie metody

Tomasz Piątek Afera podsłuchowa – taśmowi wspólnicy

Grzegorz Rzeczkowski PiS w aferze podsłuchowej

Grzegorz Rzeczkowski Zatrute służby

Przypisy do publikowanego fragmentu:

[1] W. Czuchnowski, Kulisy afery taśmowej: jak Falenta przyszedł do PiS-u i zaoferował podsłuchy, „Gazeta Wyborcza” (wydanie internetowe), 21 sierpnia 2018, <http://wyborcza.pl/7,75398,23806905,jak-falenta-przyszedl-do-pis-i-zaoferowal-podsluchy.html>.

[2] W. Czuchnowski, Kelnerzy od nielegalnych nagrań zeznają: Falenta chciał odpalić Sienkiewicza i rząd, „Gazeta Wyborcza” (wydanie internetowe), 13 marca 2015, <http://wyborcza.pl/1,76842,17563036,Kelnerzy_od_nielegalnych_nagran_zeznaja__Falenta_chcial.html>.

[3] P. Nisztor, Jak rozpętałem aferę taśmową, Warszawa 2014, s. 27.

[4] T. Piątek, Macierewicz i jego tajemnice, Warszawa 2017.

[5] G. Rzeczkowski, Rosyjski ślad na taśmach, „Polityka”, nr 36, 2018.