Książka drukowana (dostawa InPost) w formatach e-pub i mobi w naszej księgarni internetowej 

Chcecie posłuchać? Audiobook jest dostępny w Audiotece

Dostępna także w zestawie Pakiet Tajemnice Polski PiS (“Morawiecki i jego tajemnice” Tomasza Piątka  oraz “Obcym alfabetem”  Grzegorza Rzeczkowskiego)

Dlaczego ABW, choć wiedziała o kontaktach Falenty z ludźmi PiS i Rosjanami, zrobiła tak niewiele dla wyjaśnienia afery podsłuchowej? Dlaczego nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje w Sowie? Dlaczego nie odkryła śladów prowadzących z tej restauracji przez Cypr do rosyjskiego oligarchy podejrzewanego o związki z wojskowym wywiadem i przestępczością zorganizowaną? Dlaczego Agencja Wywiadu – jak wynika z moich informacji – poproszona przez ABW o wsparcie nie znalazła żadnych rosyjskich powiązań w tej sprawie, skoro są one ewidentne?

Co do AW, to pytanie pozostaje na razie bez odpowiedzi. Można jednak postawić tezę, która zapewne niewiele odbiega od prawdy, że nasze służby wywiadowcze nic na ten temat nie wiedziały. Niedługo po moich publikacjach w „Polityce” obszernego wywiadu „Dziennikowi Gazecie Prawnej” udzielił gen. Radosław Kujawa, długoletni szef Służby Wywiadu Wojskowego (pełnił swoją funkcję w latach 2008–2015). Zapytany o to, na ile prawdopodobny jest wątek wschodni w aferze podsłuchowej, w tym wersja o zapłacie przez Falentę nagraniami za dług wobec Rosjan, stwierdził, że „ma za mało danych, by spekulować na ten temat”[1].

Jeśli chodzi o ABW odpowiedź może być dość prosta – to była już zupełnie inna służba niż w 2011 r., gdy ostrzegała polityków przed chodzeniem do Lemongrass, a nawet pod koniec 2012 r., gdy zaczynała się operacja wymierzona w niejasne interesy wiceministra Lenkiewicza.

W ciągu kolejnych dwóch lat zmieniło się nie tylko całe kierownictwo agencji, zmienili się też nadzorujący ją ministrowie. Odszedł jej szef, gen. Krzysztof Bondaryk, który kierował ABW od 2007 r., i jego zastępcy, pułkownicy Jacek Mąka i Paweł Białek. Nowym szefem agencji został pułkownik, później generał Dariusz Łuczak, który wcześniej, od wiosny 2012 r. był jej wiceszefem (zastąpił płk. Pawła Białka).

Zmienił się też minister odpowiedzialny za koordynację działań służb – Jacka Cichockiego, czyli osobę o temperamencie urzędnika, który bardziej administruje tym, co mu podlega, zastąpił Bartłomiej Sienkiewicz, energiczny i ambitny polityk, który chciał mieć większy wpływ na służby niż jego poprzednik. Przynajmniej tak się wydawało. Skończyło się na tym, że wbrew gen. Łuczakowi umieścił w ABW na stanowisku zastępcy szefa swojego dawnego kolegę z Urzędu Ochrony Państwa, płk. Jacka Gawryszewskiego, który w sprawie podsłuchowej odegrał dość niejasną rolę. Ściągnięty z mało odpowiedzialnej funkcji oficera łącznikowego w Berlinie Gawryszewski był de facto pierwszym zastępcą Łuczaka, odpowiedzialnym za sprawy operacyjne.

W ABW raczej nie pozostawił po sobie najlepszych wspomnień. Miał opinię osoby, która chętnie chwaliła się sukcesami, nie zawsze zgodnie z faktami, dlatego zaczął być nazywany „Pinokiem”. Ale uważany był też za „czarusia”, który potrafił zjednywać sobie ludzi, człowieka bardzo inteligentnego, wręcz błyskotliwego, dobrego speca od przestępczości narkotykowej, który włada kilkoma językami, ale któremu codzienna, nużąca praca w gabinecie przy Rakowieckiej niezbyt pasuje. – Przychodził o godz. 8, wychodził przed 16 z przerwą na wizytę na siłowni. Tak wyglądał przeciętny dzień jego pracy – mówi osoba, która stykała się wówczas z Gawryszewskim.

Wiadomo, że Sienkiewicz chciał zastąpić Łuczaka właśnie nim. Zmiana miała nastąpić późnym latem 2013 r. i wydawała się przesądzona. Nawet media zaczęły pisać o nim jak o nowym szefie. Co ciekawe, krytyczni w takich sytuacjach ludzie PiS tym razem zareagowali powściągliwie, żeby nie powiedzieć przychylnie. „Fachowość i kreatywność Jacka Gawryszewskiego jest bardzo wysoka. Uważam, że sprawdził się w czasach, kiedy byłem szefem agencji, jako dyrektor jednego z pionów”[2] – mówił wtedy w Radiu Maryja Bogdan Święczkowski, czyli szef ABW za pierwszych rządów PiS. Nawet jednak i on przyznawał, że Gawryszewski nie pasował na to stanowisko. „Czy natomiast jego cechy charakterologiczne pozwoliłyby mu kontrolować ABW? Co do tego mam wątpliwości. Myślę, że objęcie przez niego kierownictwa tej służby może oznaczać utratę kontroli przez Bartłomieja Sienkiewicza, czy ogólnie przez władze publiczne, nad tą służbą specjalną”[3] – ostrzegał Święczkowski.

Podobnie musiał myśleć Donald Tusk, który zgłosił weto, a i minister zaczął się przekonywać do może mniej efektownego od Gawryszewskiego, ale bardziej efektywnego i rzetelnego Łuczaka. Pewna doza nieufności między oboma panami jednak pozostała. Na tyle duża, że Łuczak nie był w stanie przeforsować kandydatury żadnego oficera, który mógłby równoważyć wpływ Gawryszewskiego. Drugi z jego zastępców, czyli radca prawny i były dyplomata Kazimierz Mordaszewski, odpowiadał za inne sprawy, nie miał też takich ambicji, by konfrontować się z Gawryszewskim. Rekomendowany przez PSL młody prawnik Piotr Marciniak przyszedł do ABW już w 2015 r. bez doświadczenia w służbach. Jego wpływ był niewielki. W tej sytuacji w pracy operacyjno-śledczej szef ABW mógł polegać na dyrektorach najważniejszych departamentów i garstce ich podwładnych. W sprawie podsłuchowej to oni ratowali honor tej służby.

Ale i Łuczak miał na koncie niezbyt trafne decyzje personalne, które może i nie miałyby większego znaczenia, jednak w sytuacji ostrego kryzysu, jakim był spisek podsłuchowy, miały poważne skutki.

Niektórzy z moich rozmówców związanych dawniej ze służbami twierdzą, że w ABW zaczął mieszać jeden z byłych szefów UOP. Oficer ten, widząc zamieszanie w służbach, chciał to wykorzystać. Wcześniej jednak miał zawrzeć z Mariuszem Kamińskim, z którym do tej pory nie było mu po drodze, swoisty pakt o nieagresji i współpracy, którego celem było odsunięcie od władzy Platformy Obywatelskiej, a po ewentualnym zwycięstwie PiS podzielenie się wpływami w służbach. Osoba ta – jak twierdzą moi rozmówcy – przyjęła rolę pośrednika między PiS a kierownictwem służb. – Przekaz z jego strony płynął taki, że jeśli Łuczak będzie pomocny, to gdy PiS wygra wybory, nie spotka go nic złego. Zaliczy miękkie lądowanie, nie będzie jeździł po prokuraturach i generalnie nikt koło d… nie będzie mu robił. A może nawet coś dostanie. Wykorzystał jego sytuację – twierdzi mój rozmówca ze środowiska służb. Pytanie, na ile z tego można czynić zarzut generałowi, który od początku swej pracy na stanowisku szefa ABW był właściwie osamotniony.

– Gdy wybuchła afera podsłuchowa, Dariusz Łuczak był w dość dramatycznej sytuacji. Premier służbami się nie interesowała, minister nie ufał. Został sam, chciał po prostu się jakoś odnaleźć, mocniej osadzić – mówi jeden z moich rozmówców.

Gen. Łuczak zdecydowanie zaprzecza, by wszedł w jakikolwiek układ. Podkreśla, że zatrudniał oficerów, których znał i cenił za kompetencje. Choć gdy przyszło wyjaśniać sprawę podsłuchową, obciążeniem była tak samo obecność Gawryszewskiego, jak i ludzi związanych z „mieszającym” byłym szefem UOP. Głównie chodzi o Waldemara Kaczorowskiego, który wcześniej pracował w ABW, ale za urzędowania Krzysztofa Bondaryka odszedł na emeryturę na własną prośbę. Właśnie on został szefem delegatury we Wrocławiu. Tej samej, z której wyciekały informacje do Falenty.

Łuczak zaufał Kaczorowskiemu, choć oficer odchodził z ABW z nie najlepszą opinią kierownictwa. Jako wiceszef departamentu miał nie spełniać oczekiwań przełożonych. – Czarę goryczy przelało to, że gdy został poproszony o analizę dotyczącą środowiska Czeczenów, przyniósł informację o tym, co się dzieje w Wąwozie Pankisi na pograniczu czeczeńsko-gruzińskim. A szefom chodziło o to, by rozpoznać sytuację wśród przebywających w Polsce uchodźców czeczeńskich. Ale o tym nie potrafił powiedzieć zbyt wiele – mówi jeden z moich rozmówców ze służb.

Tak w ABW zapanowała jeśli nie dwuwładza, to pewnego rodzaju klincz, przez który służba traciła wiele energii. Doszło do tego, że Gawryszewski, który do tej pory specjalizował się głównie w przestępczości narkotykowej, bez akceptacji Łuczaka ogłaszał decyzje, które nie były zgodne z tym, czego chciał szef ABW i co później musiał odkręcać.

– W końcu doszło do tego, że Sienkiewicz i inni ludzie z rządu bardziej obawiali się swoich służb niż innych. Dlatego łazili do tych knajp, zamiast siedzieć w resortowych budynkach, choćby na Zawracie [czyli w willi MSW położonej na warszawskim Mokotowie, nieopodal Komendy Głównej Policji i rezydencji ambasadora USA. Słynnej z tego, że właśnie w niej w sierpniu 1988 r. odbyło się pierwsze spotkanie Kiszczak–Wałęsa poprzedzające Okrągły Stół – przyp. red.].

Do dziś niewyjaśnioną zagadką jest to, co Gawryszewski robił, a raczej czego nie robił po wybuchu afery z nagraniami. To on nadzorował działanie specjalnej grupy powołanej w ABW do jej wyjaśnienia. Nie przeszkadzało mu to utrzymywać ciepłych relacji z Mariuszem Kamińskim, o którym miał się wypowiadać w superlatywach. – Mówił wszystkim, że »Mario« jest jego przyjacielem, ceni go i są ze sobą w kontakcie – ­wspomina jeden z jego kolegów.

Ta dwuznaczność w zachowaniu Gawryszewskiego dała o sobie znać podczas śledztwa podsłuchowego. – Gdy w pewnym momencie pojawił się temat rosyjskiego śladu w taśmach, ktoś ważny powiedział Gawryszewskiemu, że trzeba się tym zająć – opowiada ważna osoba w strukturach rządowych za czasów PO. – On na to odpowiedział mniej więcej tak: „Rosyjski trop? Co prawda nie znam się na kontrwywiadzie, ale to czysto kryminalna sprawa”. Tę opinię miał powtarzać wielokrotnie.

Faktem jest, że wówczas ABW było przekonane, że w sprawie podsłuchowej „sedno jest w Polsce”, także dlatego, że poproszona o wsparcie Agencja Wywiadu nie znalazła wokół niej żadnych rosyjskich tropów. Przez cały okres wyjaśniania afery premier Tusk spotkał się z szefem ABW w tej sprawie raz.

Nie tylko wyjaśniając „spisek kelnerów”, Gawryszewski zachował się dwuznacznie. Świadczą o tym słowa byłego funkcjonariusza ABW, jednego ze świadków zeznających przed sejmową komisją śledczą powołaną do wyjaśnienia afery Amber Gold. Przesłuchiwany mężczyzna, który dziś pracuje w wojskowym kontrwywiadzie – dlatego jego dane zostały utajnione – ujawnił, że to właśnie Gawryszewski jako zastępca szefa ABW przekazał funkcjonariuszom zajmującym się Amber Gold decyzję, by przerwali działania. Miała ona zapaść „poza agencją”. Zdaniem byłego szefa ABW gen. Krzysztofa Bondaryka z zeznań złożonych przez funkcjonariuszy agencji przed komisją wynika, że to Gawryszewski w 2013 r. „zakazał dalszego rozpracowania operacyjnego i wszelkich czynności badawczych w tej sprawie”. Co do sprawy podsłuchowej, według Bondaryka pułkownik jako nadzorujący pracę operacyjno-śledczą „nie przykładał się zbytnio do tej roboty”[4].

W życiorysie Gawryszewskiego jest więcej zaskakujących punktów. Po zmianie władzy jako jedyny wysoki rangą funkcjonariusz służb utrzymał swoje stanowisko, a dwa lata po wyborach został ambasadorem RP w Chile. Szczególnie „cudowne ocalenie” w czasie, gdy inni jego koledzy byli wycinani ze stanowisk w ABW, zawdzięcza bliskim relacjom z Mariuszem Kamińskim.

Pisząc pierwszy artykuł do „Polityki”[5] na temat rosyjskich tropów w aferze podsłuchowej, bardzo chciałem poznać punkt widzenia na tę sprawę
Jacka Gawryszewskiego. 21 czerwca 2018 r. na adres RP w Santiago de Chile wysłałem pięć pytań do ambasadora. Nie otrzymałem odpowiedzi.

Gdy „Polityka” publikowała serię moich tekstów na temat afery podsłuchowej, o Gawryszewskiego zaczęli pytać inni dziennikarze, a jego nazwisko zaczęło się pojawiać w mediach. Nawet to nie skłoniło pułkownika ambasadora do tego, by przerwać milczenie i zająć stanowisko. – Gdybym kiedyś odpowiadał za kontrwywiad, Gawryszewski zajmowałby jedno z pierwszych miejsc na mojej liście osób do rozpracowania – mówi jeden z ważnych niegdyś funkcjonariuszy kontrwywiadu.

W ABW byli jednak i inni funkcjonariusze, których rola w sprawie taśm była jeszcze bardziej dwuznaczna. Albo nawet bliska jednoznaczności. Szczególnie tych wywodzących się z wrocławskiej ABW. Stąd właśnie pochodzi cała grupa oficerów, którzy trafili do służby – wówczas Urzędu Ochrony Państwa – pod koniec lat 90., czyli za rządów AWS i szefostwa Zbigniewa Nowka. Grupa ta miała mniej lub bardziej bliski – w zależności od funkcjonariusza i okresu – kontakt z Falentą. Biznesmen co prawda nigdy nie miał w ABW statusu agenta, ale był ważnym i stałym źródłem osobowym informującym o różnych sprawach, głównie biznesowych i gospodarczych, które interesowały wówczas dolnośląską ABW. Część z tych funkcjonariuszy przeszła w latach 2006–2007 do tworzonego przez Mariusza Kamińskiego CBA. Jednym z nich był Norbert Loba.

To funkcjonariusz, który za kadencji Kamińskiego był jednym z szefów wydziału operacyjno-śledczego wrocławskiej delegatury CBA. Gdy szefem biura został Paweł Wojtunik, Loba pozostał na stanowisku, jednak po kilku latach odszedł ze służby. Szef delegatury CBA miał zgłaszać zastrzeżenia do wyników jego pracy i m.in. zaproponować zmianę warunków służby, na co Loba nie chciał się zgodzić. Już wtedy jednak czekało na niego miejsce we wrocławskiej ABW, gdzie Waldemar Kaczorowski potraktował go szczególnie. – Dał Lobie pełnomocnictwa nadzorcze i kontrolne, by miał wgląd do spraw i mógł doradzić, co można w nich poprawić. Ale dzięki temu Loba wiedział również, co się dzieje w delegaturze, na przykład czy wiedza przekazana od Falenty została już wprowadzona do obiegu – opowiada jeden z moich rozmówców ze służb.

Ta wiedza miała trafić do ABW różnymi kanałami. Inny z moich rozmówców twierdzi wręcz, że delegatura nimi dysponowała, a funkcjonariusze cieszący się zaufaniem jej ówczesnego kierownictwa odsłuchiwali je i kopiowali.

Najważniejszą jednak osobą we wrocławskim ABW był dla Falenty Jacek Krzyżanowski. To właśnie jego zarejestrowanym kontaktem był Falenta. Tu ciekawostka: gdy pod koniec czerwca 2014 r. funkcjonariusze agencji weszli do domu Falenty w podwarszawskim Konstancinie, by go przeszukać, ten próbował przerwać akcję, sugerując dowodzącemu ją oficerowi, że jeśli tego nie zrobi, zniweczy operację specjalną, w której bierze udział. Aby się uwiarygodnić, podał nazwiska Krzyżanowskiego i swojego oficera prowadzącego z CBA, czyli Jarosława Wojtyckiego. Przełożeni Krzyżanowskiego w ABW nakazali jednak kontynuować akcję.

Falenta powiedział później, że o nagraniach informował właśnie Krzyżanowskiego z ABW. Ten jednak rzekomo nie był zbytnio zainteresowany. Jak twierdzi moje źródło, które jest dobrze zaznajomione ze sprawą, Krzyżanowski niedługo przed wybuchem afery podsłuchowej postanowił przenieść się na jakiś czas do Warszawy. Powodem miał być spór z Lobą, który do jego dokumentów również próbował zaglądać. Krzyżanowski nie chciał się na to zgodzić, więc zamknął papiery i trafił do centrali przy Rakowieckiej. Długo tam nie popracował, bo okazało się, że do stolicy dojeżdża jednym samochodem z Bogusławem T., swoim byłym kolegą z delegatury i człowiekiem Falenty do zadań specjalnych. Z akt śledztwa – jak pamiętamy – można wywnioskować, że Bogusław T. wydobywał od niego informacje na temat zainteresowania służb biznesami Falenty, być może oferował mu nawet pracę u niego. W końcu gen. Łuczak zarządził kontrolę w ABW, która dotyczyła kontaktów funkcjonariuszy agencji z „biznesmenem od taśm”. Jej efektem był raport, z którego m.in. wynikało, że Krzyżanowski przez prawie rok nie pracował ze swoim źródłem, czyli że tolerował fikcję. Po tym wszystkim rozpoczęło się postępowanie dyscyplinarne, które doprowadziło do tego, że oficer sam, cztery miesiące po emisji pierwszej z taśm, opuścił szeregi ABW.

Po wygranych przez PiS wyborach w 2015 r. Kaczorowski i Loba zaliczyli znaczący awans. Pierwszy został szefem departamentu kontrwywiadu, a drugi, jego do niedawna podwładny, zastępcą szefa ABW. Trudno się więc dziwić, że polskie służby po zmianie władzy nie były zainteresowane aferą podsłuchową, w tym tropami prowadzącymi do Rosji.

Ale to nie koniec historii karier ludzi z wrocławskiej ABW. Po około dwóch latach na stanowisku szefa kontrwywiadu Waldemar Kaczorowski dostał posadę życia – został dyrektorem departamentu bezpieczeństwa PGNiG, z pensją, jak twierdzą wtajemniczeni, grubo powyżej 20 tys. zł miesięcznie.

Bliskie relacje Falenty z politykami PiS, a zarazem jego współpraca ze służbami zaczęły się prawdopodobnie w 2004 r. Falenta od czterech lat zarządzał wówczas własną firmą Electus, zajmującą się obrotem długami szpitali i udzielaniem im pożyczek. To właśnie ta firma, która osiągając w 2006 r. wartość 450 mln zł, wywindowała go do pierwszej setki najbogatszych Polaków. Ale dla przyszłości biznesmena, który przejdzie do historii jako ten, który wysadził z siodła Platformę Obywatelską, niezwykle ważny jest też rok 2004. To wtedy Electus kupił od Zakładu Energetycznego w Częstochowie długi kilku szpitali z regionu. Jak się szybko okazało, nie do końca fair. Albo raczej zupełnie nie fair.

W październiku 2005 r. do wrocławskiej ABW zgłosił się adwokat z Kalisza, który również zajmował się handlem wierzytelnościami, i poinformował, że Falenta przejął szpitalne zobowiązania od energetyków za łapówkę[6]. Agencja wszczęła śledztwo i dzięki temu zapewne niedługo później, by poszerzyć swoją wiedzę, zaczęła podsłuchiwać rozmowy właściciela Electusa. Ale choć śledztwo ruszyło w 2005 r., dopiero pięć lat później legnicka prokuratura okręgowa sporządziła akt oskarżenia. Główny zarzut wynikający z aktu oskarżenia – wręczenie łapówki radcy prawnemu częstochowskiego Zakładu Energetycznego, co umożliwiło Electusowi zakup długów szpitali. Prawnik miał dostać 11 tys. zł, był też zapraszany na obiady do restauracji na koszt firmy, co zostało wycenione na 1 tys. zł.

Sprawa zakończyła się po dwóch latach w dość dziwny sposób. Częstochowski sąd po prostu ją umorzył, nie dopatrzywszy się przestępstwa. Stwierdził, że zakład to nie instytucja „dysponująca środkami publicznymi”. Drugi wątek – o namawianie radcy do ujawnienia tajemnicy firmy – prokuratura również przegrała. Sprawa zakończyła się uniewinnieniem w 2015 r. Zresztą ciągnęła się tak długo, że ewentualne przestępstwo i tak się przedawniło[7].

Czy Falenta skorzystał wówczas na znajomości z funkcjonariuszami ABW i politykami PiS? To niemal pewne, patrząc na zastanawiające okoliczności towarzyszące sprawie. Cofnijmy się do jesieni 2005 r. Gdy wokół Falenty zrobiło się gorąco, interwencji w ABW podjął się Waldemar Wiązowski[8]. Wtedy świeżo upieczony poseł PiS, i to nie byle jaki, bo członek sejmowej komisji do spraw specsłużb, a prywatnie ojciec szefa rady nadzorczej Electusa. Tak się składa, że powołanego na to stanowisko w połowie grudnia 2005 r.

Wiązowski w sprawie Falenty interweniuje u ówczesnego szefa wrocławskiej „abwery”, sprawa dociera nawet do speckomisji, w której zasiada. Jak twierdził po latach Wiązowski, biznesmen czuł się nękany przez ABW[9]. Jeden z byłych oficerów określił to bardziej kolokwialnie: – Poseł mówił, żebyśmy odpieprzyli się od Falenty.

Zainteresowanie szefa Electusa Wiązowskimi nie umknęło uwadze ABW. Dzięki podsłuchom wychwycili coś, co zinterpretowali jako rozmowę na temat wręczenia łapówki posłowi PiS w zamian za interwencję w ABW i spowolnienie śledztwa. Sprawa jednak kończy się na etapie śledztwa prokuratorskiego. Powód? Prokuratorzy stwierdzili, że do przestępstwa nie doszło. Ale obok toczyło się jeszcze jedno śledztwo – o przekroczenie uprawnień w ABW, które miało polegać na spowalnianiu dochodzenia w sprawie częstochowskiej afery. Podejrzenie więcej niż uprawnione – choć sprawa wydawała się całkiem prosta, ciągnęła się aż cztery lata. „Gazeta Wrocławska” dotarła do akt sprawy i tak opisywała swoje ustalenia: „Prokuratorzy prosili szefa delegatury [ABW – przyp. red.], by odciążyć od innych zajęć funkcjonariusza, który sprawę [łapówki dla radcy prawnego ZE w Częstochowie – przyp. red.] prowadzi i by dać mu kogoś do pomocy. Nie odciążyli i nie dali. W aktach jest sporo »wytyków«. Czyli śladów, że prokurator pisemnie zwraca ABW uwagę: »róbcie to sprawniej, szybciej, lepiej«”[10]. To śledztwo „o spowalnianie” również zostało umorzone. W obu przypadkach uzasadnienie pozostało tajne.

Najpóźniej właśnie przy okazji sprawy częstochowskiej Falenta zgodził się być informatorem ABW. Choć równie dobrze mogło się to stać wcześniej, o czym wspomina, choć bez szczegółów, sam Falenta, który już na początku pierwszej dekady XXI w. miał na głowie proces w sprawie wyłudzenia kredytu bankowego. Na to, że współpracował ze służbami, może wskazywać niski wyrok. Jak pamiętamy, było to osiem miesięcy więzienia w zawieszeniu, choć groziło mu nawet osiem lat. Można więc powiedzieć, że został łagodnie potraktowany przez sąd.

Po nawiązaniu współpracy z ABW Falenta spotykał się ze swoimi prowadzącymi średnio raz w miesiącu, w każdym spotkaniu brało udział dwóch funkcjonariuszy. „Na każdym [spotkaniu – przyp. red.] prosili mnie o jakieś informacje o przestępstwach, korupcji, nieprawidłowościach. Te spotkania ze mną były podyktowane moim profilem działalności (państwowa służba zdrowia i telekomunikacja, górnictwo). Ja im udzielałem takich informacji” – opowiadał prokuratorom Falenta we wrześniu 2014 r. podczas przesłuchania prowadzonego w ramach śledztwa podsłuchowego.

Na pewno dość szybko zaczął się odwdzięczać za „opiekę”. W 2006 r. poinformował ABW o propozycji korupcyjnej, jaką dostali pracownicy jego Electusa od wicestarosty powiatu jaworskiego. Urzędnik został zatrzymany po prowokacji przeprowadzonej przez funkcjonariuszy agencji, gdy odbierał od nich 45 tys. zł. Sprawa korupcji przy zakupie długów szpitali z częstochowskiego do złudzenia, choć w mniejszej skali, przypomina to, co obserwowaliśmy podczas afery podsłuchowej. Czyli funkcjonariusze służb wykrywają przestępstwo, ale potem przeciągają i rozwadniają sprawę tak długo, że do wymierzenia sprawiedliwości nie dochodzi. Korzyści zaś odnoszą oni sami i ludzie z nimi związani. Wszyscy są zadowoleni, wszystko rozchodzi się po kościach.

Najważniejszymi funkcjonariuszami, którzy w imieniu ABW kontaktowali się wówczas z Falentą jako źródłem, byli Jarosław Wojtycki i wspomniany już Bogusław T. Przy czym ten drugi z przyjmującego informacje stał się w końcu przekazującym, szczególnie po tym, gdy na przełomie 2012 i 2013 r. odszedł ze służby i zaczął pracować dla Falenty, informując go o tym, co ABW wie na jego temat. Jak przyznał później jeden z biznesowych partnerów Falenty, miał mu za to płacić „5–6 tys. miesięcznie”.

Wojtycki jeszcze szybciej porzucił ABW i przeniósł się do CBA niedługo po powstaniu tej służby w 2006 r. Podobnie jak inny funkcjonariusz Agencji prowadzący Falentę, Ernest Sworowski, oraz Przemysław Kwiecień, również z przeszłością w ABW, który został szefem nowo powstałej delegatury CBA we Wrocławiu. Desant był większy – składał się z kilku nazwisk – i na tyle silny, że pociągnął za sobą swego informatora, który teraz zyskał już oficjalny status „osoby informującej”, czyli o stopień niższy niż tajnego współpracownika. Dostał pseudonim „Prefekt”. Nie oznacza to, że Falenta zerwał relacje z „abwerą”. Jak pamiętamy, pozostał „na kontakcie” Jacka Krzyżanowskiego. Ale to najwyraźniej niejedyna gra na dwa fortepiany w wykonaniu Falenty.

Książka drukowana (dostawa InPost) w formatach e-pub i mobi w naszej księgarni internetowej 

Chcecie posłuchać? Audiobook jest dostępny w Audiotece

Dostępna także w zestawie Pakiet Tajemnice Polski PiS (“Morawiecki i jego tajemnice” Tomasza Piątka  oraz “Obcym alfabetem”  Grzegorza Rzeczkowskiego)

 

Przypisy do opublikowanego fragmentu:

[1]
Zbigniew Parafianowicz, Były szef Służby Wywiadu Wojskowego o aferze taśmowej: Operacja jest w toku, „Dziennik Gazeta Prawna”, 1 listopada 2018 r., https://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1329154,wywiad-z-radoslawem-kujawa-szefem-sluzby-wywiadu-wojskowego.html.

[2]
Gawryszewski nowym szefem ABW?, Radiomaryja.pl, 26 sierpnia 2013 r., http://www.radiomaryja.pl/informacje/gawryszewski-nowym-szefem-abw/.

[3] Tamże.

[4]
Grzegorz Rzeczkowski, Służby w służbie partii (rozmowa z gen. Krzysztofem Bondarykiem), Polityka.pl, 9 grudnia 2018 r., https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1774718,1,sluzby-w-sluzbie-partii.read.

[5]
Grzegorz Rzeczkowski, Rosyjski ślady na taśmach, „Polityka”, 4 września 2018 r., https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1762482,1,afera-tasmowa-kto-stal-za-kelnerami.read.

[6]
Marek Mamoń, Multimilioner oskarżony, „Gazeta Wyborcza. Częstochowa”, 28 października 2013 r., s. 1.

[7]
Por. Marcin Rybak, Marek Falenta uniewinniony. Prokuratura przegrała sprawę biznesmena, „Polska. The Times”, 25 czerwca 2014 r., https://polskatimes.pl/marek-falenta-uniewinniony-prokuratura-przegrala-sprawe-biznesmena/ar/3913585.

[8]
Marcin Rybak, Biznesmen od taśm, poseł, syn posła i łapówka, której nigdy nie było, „Gazeta Wrocławska”, 12 lipca 2014 r., https://gazetawroclawska.pl/biznesmen-od-tasm-posel-syn-posla-i-lapowka-ktorej-nigdy-nie-bylo/ar/3504453.

[9] Tamże.

[10] Tamże.