Książka drukowana (dostawa InPost) w formatach e-pub i mobi w naszej księgarni internetowej 

 

Teraz musimy się zadawać z ludźmi światłymi, z ludźmi tolerancyjnymi. Inaczej nas zniszczą, bo nie lubi się takich, którzy skaczą i na Rosjan, i na Niemców, i na Żydów, i na Cyganów, i na wszystkich. Co, cały świat wrogiem, a ten jeden Polak jest geniuszem?

Jest aniołem?

No jak to jest? Takiego anioła, jak wszyscy są diabli, to przecież jakoś zniszczą.

– Marek Edelman

 

I wtedy nadchodzi trzeci etap: podział na przyzwoitych obywateli i na zdrajców, który z czasem zachodzi do tego stopnia, że już nie można go cofnąć. Dlaczego? Bo im dłużej rządzimy, tym wrogowie bardziej knują. „Walka klasowa zaostrza się w miarę postępów komunizmu” (Stalin). „Będziemy znali prawdę, zbliżamy się do prawdy” (Kaczyński niemal co roku, w każdą kolejną rocznicę katastrofy pod Smoleńskiem).

W Polsce zaskakująco łatwo – zwłaszcza że przez pierwsze dwadzieścia pięć lat wolności po komunizmie jaskrawe przejawy szowinizmu w głównym obiegu kulturowym były jednak czymś wstydliwym – przychodzi dziś władzy wyznaczanie nowych wrogów. I to w kraju niemalże jednorodnym narodowo, kulturowo i religijnie, stosunkowo zamożnym, pozbawionym tak skrajnych różnic materialnych, jak choćby w Rosji czy na Ukrainie.

A jednak w szaty niegdysiejszych Żydów odziewa się homoseksualistów, sędziów, elity intelektualne, nawet komunistów, których trzydzieści lat po PRL trudniej znaleźć nawet niż mniejszości narodowe.

Niestety, te nowoczesne twarze antysemityzmu nie tylko nadal są wygodnymi narzędziami manipulacji politycznej, lecz także tkwią mocno w umysłach rodaków. I nie chodzi tu o ostentacyjne popełnianie wykroczeń takich jak malowanie antysemickich znaków na ścianach kamienic, lecz o atmosferę, która nie tyle nawet nie jest krytykowana przez władze, ile wręcz jest przez nie podkręcana.

Panie Marku,

w kwietniu 2010 roku doszło do wyrastającego z polskiej bylejakości i polskiego pijaństwa fatalnego zbiegu okoliczności, który tym razem skończył się tragedią. Oto samolot specjalny lecący do Smoleńska, z parą prezydencką i dziewięćdziesięcioma czterema innymi osobami pragnącymi złożyć hołd Polakom pomordowanym w Katyniu, roztrzaskał się tuż przed lądowaniem. Bezpośrednią przyczyną była mgła i nieodpowiedzialność załogi.

Jarosław Kaczyński niemal natychmiast uczynił z tej katastrofy znak firmowy krzywdy swego ruchu politycznego i przyobiecał zemstę. Jego totumfaccy na lewo i prawo zaczęli głosić, że samolot padł ofiarą rosyjskiego zamachu, w którym – być może – brali udział również przedstawiciele polskiego obozu liberalnego.

Antoni Macierewicz, oszalały z podejrzliwości zausznik Kaczyńskiego, rozhuśtywał emocje coraz to bardziej księżycowymi  hipotezami rzekomego zamachu. Była sztuczna mgła rozpylona przez Rosjan. Było celowe błędne sprowadzanie samolotu przez rosyjskich kontrolerów lotniska w Smoleńsku. Była bomba termobaryczna na pokładzie. A nawet dobijanie rannych przez rosyjskie służby.

Czy owo spiskowe spojrzenie wyrasta z dysfunkcji mózgu, czy z pragnienia zracjonalizowania banalnych przyczyn tragedii czy ze złej woli polityków prawicy szukającej mitu założycielskiego ruchu sprzeciwu wobec liberałów – nie nam rozważać.

Ciekawsze, że ten absurdalny wymysł padł na wyjątkowo sprzyjający grunt histerycznych polskich skłonności, uruchamiając comiesięczne obchody katastrofy i fale prawicowych kłamstw, łajdactw i prowokacji.

Jan Tomasz Gross zasugerował, że spiskowe widzenia świata i polityki wyrasta w Polsce ze źródeł, które nas od lat zatruwają. „Absurdalna teoria zamachu jako przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu to rozhuśtana przez Kaczyńskiego i Macierewicza spiskowa teoria historii, która jest centralnym schematem antysemickiego fantazmatu skrystalizowanego w Protokołach mędrców Syjonu”.

W każdym razie ta akcja nienawiści była na tyle skuteczna, że jeszcze dwa lata temu, gdy chcieliśmy opublikować tekst przekłuwający balon tego kłamstwa – kilka najpoważniejszych liberalnych mediów publikacji nam odmówiło, uważając, że artykuł jest zbyt agresywny.

Dzisiaj, po zakatowaniu na wrocławskim komisariacie policji niewinnego chłopaka, po samospaleniu Piotra S. w proteście przeciwko łamaniu prawa przez władze, po zamordowaniu prezydenta Pawła Adamowicza przez człowieka oszalałego z nienawiści do liberałów, po aresztowaniach bladym świtem zwykłych ludzi, którzy mieli odwagę protestować (choćby Elżbiety Podleśnej, która rozlepiała wizerunki Matki Boskiej nie w tych kolorach, które są akceptowalne, i Władka Frasyniuka, bo nie chciał się przedstawić policjantom), po wielokrotnym łamaniu prawa w Sejmie i w organach ścigania, po wiarygodnych oskarżeniach środowiska władzy o łapówkarstwo i o prowokacje polityczne – ten tekst ma siłę wiosennego wietrzyku.

*

Artykuł zaczynał się tak:

„»Zbrodnią jest oskarżenie o sianie zamętu […], gdy jednocześnie bezwstydnym knowaniem narzuca się w oczach całego świata panowanie nieprawości. Zbrodnią jest wprowadzanie w błąd i używanie do nikczemnej roboty opinii publicznej, którą się wypaczyło i doprowadziło do obłędu. Zbrodnią jest sączenie trucizny w umysły maluczkich i cichych, zbrodnią jest rozpalanie namiętności nietolerancji i wstecznictwa – z ukrycia, spoza ohydy antysemityzmu«.

To o Polsce? Nie.

Słowa te opublikował wielki Emil Zola 13 stycznia 1898 roku w paryskim dzienniku „L’Aurore”. Przeszły do historii pod tytułem będącym nagłówkiem listu otwartego do prezydenta Francji – „J’accuse…!” (Oskarżam!). Rozpoczynały akcję obrony niewinnie skazanego Alfreda Dreyfusa. Ale w gruncie rzeczy były opisem podłości władz i części opinii publicznej ówczesnej Francji. […]

Dreyfusa w Polsce jeszcze nie ma, ale dewastacja państwa trwa. Polska z każdym dniem jest słabsza jako organizm polityczny. Prawo przestaje znaczyć prawo, a staje się narzędziem służącym władzy. Ideologia PiS-landu, koktajl narodowego socjalizmu i religijnego fundamentalizmu, zastępuje rozmaitość poglądów i wolność ich głoszenia. Spory ideowe i polityczne coraz mocniej dzielą obywateli. Lada chwila zacznie się gospodarczy zmierzch. Na koniec zostaniemy sami w Europie naprzeciwko Moskwy.

Najgorsze jest jednak to, że państwo przestało być wspólnym domem wszystkich, a zostało zawłaszczone przez część Polaków, którzy pozostałych obywateli wykluczają. I nie liczby czy proporcje są tu istotne. Bo jeśli demokracja miałaby być tylko rządami większości, owego suwerena, o którym tyle bredzą niektórzy politycy, to i wtedy państwo musi być dla wszystkich jego obywateli. Nawet dla tego jednego jedynego myślącego inaczej.

Czy powinno nam wystarczyć marne pocieszenie, że wielkie demokracje też przeżywały i przeżywają kłopoty podobne do naszych? […]

Po 10 kwietnia 2010 roku niezwykłą popularnością cieszył się wpis zamieszczony w jednym z prawicowych portali jeszcze w dniu katastrofy: »Bóg chciał, by w Katyniu zginął naród. Bóg chciał, by w Katyniu naród się narodził. Ze śmierci tych, których dosięgła nienawiść. Przed 70 laty i dziś«.

Obłęd? Może.

Stefan Chwin zaraz po katastrofie zauważył:

»Nasza romantyczna podświadomość sprawia, że wielu z nas wciąż ma wrażenie, że wisi nad nami jakaś metafizyczno-historyczna klątwa. […] To chyba dlatego stare kłamstwo katyńskie zostało zastąpione przez nowe kłamstwo katyńskie. Zbyt łatwo katastrofę samolotu pasażerskiego utożsamiono z mordem na Polakach z 1940 roku. O pasażerach rozbitej maszyny mówi się jako o poległych. Tak jakby zauważenie, że tragiczny wypadek lotniczy jest ze swojej natury zdarzeniem dosyć przypadkowym, uwłaczało pamięci ofiar«.

Religianckie szaleństwo smoleńskie to jednak nie nowość.

Warto przypomnieć próbę ratowania państwa, jaką podjął Jan Kazimierz i z jaką przegrał, rezygnując w 1668 roku z korony. Na sto lat przed rozbiorami władca zauważył fikcyjność państwa i przewidział owe rozbiory jako efekt oporu szlachty przed reformami (»Moskwa i Ruś odwołają się do ludów jednego z nimi języka i Litwę dla siebie przeznaczą; granice Wielkopolski staną otworem dla Brandenburczyka, a przypuszczać należy, iż [ten] o całe Prusy certować [starać się] zechce, wreszcie Dom Austriacki spoglądający łakomie na Kraków nie opuści dogodnej dla siebie sposobności i przy powszechnym rozrywaniu państwa nie wstrzyma się od zaboru«). W odpowiedzi usłyszał, że widać takie są wyroki niebieskie. Że Chrystusa też zamordowano, a Polska może i upadnie, ale zmartwychwstanie, bo opiekuje się nią Bóg.

Późniejszy mesjanizm romantyczny jest w dużej mierze echem takiego myślenia. Ów romantyczny paradygmat odrzuca śmierć w wyniku walki jako porażkę. Śmierć przynosi nieśmiertelność, a Bóg – miast Polską się opiekować – jest złym Carem.

I trudno nie zauważyć, że przerażająca żywotność tegoż paradygmatu przeradza się w kpinę z samego siebie, gdy tragedii zawinionej nie ma, a szuka jej się na siłę. Wtedy się okazuje, że brak winnych do postawienia przed sądem świadczy o szczególnej diaboliczności zamachu. A jeśli nie ma tragedii sprowokowanej przez innych, tym gorzej, bo taki przypadek (a takie coś wszak nie istnieje, prawdziwym Polakom towarzyszy tylko fatum) jest dowodem tego, że świat nam źle życzy.

Krótko mówiąc: w naszej tradycji fundamentalistycznej masochizm jest pilnie poszukiwany.

Jesienią 2011 roku, dzień przed wyborami parlamentarnymi, całą pierwszą kolumnę »Gazety Polskiej« zajęło zdjęcie Marii i Lecha Kaczyńskich z wielkim tytułem: Prezydent został zamordowany. Nadtytuł dodawał: »Zginął za wolną Polskę«.

Coś nieprawdziwego. Paskudnego. Obrażającego prawdziwą ofiarę, jaką ponieśli polscy żołnierze wiosną 1940 roku w sowieckiej Rosji”.

Książka drukowana (dostawa InPost) w formatach e-pub i mobi w naszej księgarni internetowej