Książka drukowana (dostawa InPost) w formatach e-pub i mobi w naszej księgarni internetowej 

Współcześnie sposoby myślenia o wojnie, a może lepiej powiedzieć drogi jej dehumanizacji, idą niejako w dwóch kierunkach. Pierwsza wiedzie przez nieustanny rozwój technologiczny na bazie dokonań nauki, gdzie dehumanizacja oznacza między innymi farmakologiczne czy genetyczne doskonalenie człowieka, a nawet zastąpienie go nieludzką formą lub zamknięcie w zbroi na miarę Iron Mana oraz autonomiczne systemy zbrojne. Druga, poniekąd przeciwna, to powrót do niemal pierwotnego okrucieństwa, w którym człowiek bez zmrużenia oka morduje drugiego, stanąwszy z nim twarzą w twarz.

Rozwój technologiczny oraz nauka zaprzęgnięte pospołu do związku z wojną tworzą mieszankę wybuchową. Z jednej strony mają sprzyjać człowiekowi. I faktycznie zdolne są do odsuwania wojny od poszczególnych osób, choćby poprzez specjalizację, zabijanie na odległość, a nawet uwalnianie żołnierzy od konieczności wchodzenia w bezpośrednie starcie. Żołnierzy poborowych coraz powszechniej zastępują fachowcy. „Kiedy zabija się z większej odległości, żołnierze zawodowi, odpowiednio wyszkoleni psychologicznie, mają coraz mniej wątpliwości” [Wojna, pamięć… 2012, s. 39]. Wytchnienie jest jednak pozorne i można wątpić w ostateczną prawdziwość takiej ułudy. Jakkolwiek bowiem odsuniemy wojnę od człowieka, to w ostatecznym rozrachunku ktoś będzie musiał wziąć odpowiedzialność, a także poczuć się odpowiedzialnym (co niekoniecznie idzie ze sobą w parze) za śmierć, zniszczenia, a nawet za zaniechanie interwencji, gdzie pod każdym względem wydawała się ona konieczna. Za jeden z wymiarów dehumanizacji (z punktu widzenia przynajmniej jednej z wojujących stron pozytywnej, bo ograniczającej straty własne oraz oddalającej od żołnierzy groźbę wystąpienia choćby zespołu stresu pourazowego, PTSD) można uważać używanie dronów, w tym wizję AWS (Autonomous Weapon Systems). O ile bowiem klasyczny dron wymaga osoby, która będzie nim sterować, a przede wszystkim podejmie, jak w zwykłej wojnie, ostateczne decyzje bojowe, to w wypadku AWS rzecz miałaby wyglądać inaczej. Ronald Arkin twierdzi na przykład, iż użycie tego rodzaju sprzętu pozwoliłoby na wyeliminowanie nieetycznych ludzkich zachowań, a właściwie zaprogramowane AWS-y miałyby stanowić odpowiedź na nieodłączne od wojny moralne niebezpieczeństwo. Niemniej jego idea, by w oprogramowaniu znalazł się zarządca etyczny (ethical governor) i doradca odpowiedzialności (responsibility advisor) powoduje, jak się wydaje, kolejne niebezpieczeństwa dehumanizacji wojny i stawia więcej pytań niż proponuje odpowiedzi [Arkin 2010, s. 332–341]. Jednak, gdy idzie o wojenne pomysły współczesnej nauki, samodzielne drony to tylko wierzchołek góry lodowej.

Kolejne próby kontrolowania wojny za pomocą nauki i techniki miałyby uczynić wojnę „znośniejszą” dla człowieka. Można tu oczywiście wymieniać bardziej precyzyjną broń, lepsze namierzanie celów, szeroko rozumianą ochronę zasobów ludzkich, zarządzanie kryzysowe, a z drugiej strony kontrolę i ograniczenia, jakim poddane są zbrojenia. Wśród wielkich „marzeń” wspomnianego duetu jest również „żołnierz przyszłości” – silniejszy, szybszy, bardziej wytrzymały, który „uczy się szybciej, potrzebuje mniej snu i nie nawiedzają go koszmary z poprzednich bitew” [Chatterjee 2005, s. 28]. Żołnierz taki zdaje się snem albo dziełem wyobraźni Marvela. Zmodyfikowany genetycznie niczym Kapitan Ameryka, gdy w służbę zaciąga się farmakologię[1] lub inżynierię genetyczną, albo ktoś na kształt Iron Mana, gdy wchodzi w grę połączenie człowieka i zbroi. Prawdą jest, że na całym świecie podejmowane są wysiłki, by człowiek mógł dorównać maszynie. Przecież skoro bombowiec może tankować w powietrzu, a dzięki temu wykonuje swoje zadania przez kilkadziesiąt godzin bez konieczności lądowania, to potrzeba mu jeszcze pilota, który (nawet współpracując z komputerem, pilotem automatycznym) będzie w stanie sprostać podobnym wymaganiom [Kamieński 2014, s. 25].

Są i sposoby, by rekompensować inne niedostatki. Przykładowo kwestię zwiększenia siły rozwiązywać ma egzoszkielet przenoszący możliwości człowieka na zupełnie nowy, często wręcz niewyobrażalny poziom. Dla przykładu „HULK [Human Universal Load Carrier] jest antropomorficznym pancerzem wspomagającym, który idealnie dostosowuje się do ruchów człowieka, umożliwiającym mu maszerowanie, bieganie, czołganie się i kucanie” [Kamieński 2014, s. 279–280]. Biorąc pod uwagę udogodnienia, jakie niesie ze sobą taki szkielet (m.in. przenoszenie pocisków czy rannych), można patrzeć na niego z optymizmem. Pytanie jednak, co dalej. Kolejne kroki mogą niebezpiecznie zbliżać się do granic etyki, balansować na granicy pomiędzy prawem a występkiem czy w końcu drażnić bogów wojny, co gotowi będą pokazać swoją siłę i moc.

Z jednej strony współczesna dehumanizacja wojny pokazuje zatem twarz przyszłości naszpikowaną technologią, nauką, medycyną. Przez wszystkie przypadki odmienia się precyzyjne namierzanie celów czy ocenę ryzyka. Z drugiej strony ów proces zwraca się jednak w przeciwną stronę, w przeszłość, do źródeł, dobitnie pokazując, że wojna wciąż wydarza się między pojedynczymi ludźmi. Nie ma w niej miejsca na wymogi prawa, kodeksy etyczne lub opowieści o bohaterstwie czy honorze. „Straszliwego dzieła zniszczenia – powiada Walzer – można dokonać bombami i gazem trującym z powietrza, lecz w Bośni, Kosowie, Ruandzie, Timorze Wschodnim i Sierra Leone za broń służyły karabiny, maczety i pałki; zabijanie i terroryzowanie ludności odbywało się z bliska” [Walzer 2006, s. 32]. Właśnie taka wojna wdziera się w codzienność ludności cywilnej, która w ostatecznym rozrachunku cierpi najbardziej, tracąc wszystko, co dotychczas było znane, swojskie, publiczne czy prywatne, albo w końcu życie pojmowane dosłownie (gdy mamy do czynienia z ludobójstwem, zaplanowaną eksterminacją). Gdy okrucieństwo wkracza w ten wymiar, ludzie (na swoje nieszczęście) potrafią przestać zachowywać się po ludzku, a przemieniają się w bestie poddane jedynemu słusznemu w ich mniemaniu celowi: zabić. Zabijanie staje się wówczas regułą numer jeden. Inne reguły jakby przestają obowiązywać, przynajmniej wobec tych, którzy są rozpoznani jako wrogowie, a z czasem i wobec tych, którzy stają się o coś podejrzani. Kolejne przypadki ludobójstw (te rozumiane po Lemkinowsku[2], ale i te wymykające się teoretycznej otoczce) wciąż przerażają świat. Trudno mówić o możliwości stopniowania terroru i przemocy. One po prostu są. Jednak nieludzkość metod i przekraczające granice nawet najbardziej chorej wyobraźni okrucieństwo wobec ofiar nader mocno wybrzmiewa w tragedii rwandyjskich Tutsi. Wszak mordujący ich pobratymcy wykonywali swą „robotę” w wielkim pośpiechu i na skalę, którą można spokojnie porównać ze zbrodniczą machiną nazistowskich Niemiec[3]. Najważniejsze było „metodyczne wyszukiwanie i mordowanie tych Tutsi, którzy zostali umieszczeni na specjalnie przygotowanych listach osób uznanych za podejrzane politycznie” [Bar 2013, s. 173]. Ale mordowano także bez listy – sąsiadów, członków rodziny, niegdysiejszych kolegów ze szkolnej ławki; mordowano ich w domach, w kościołach, na podwórkach, a w końcu na bagnach, gdzie przez długie dni ukrywali się przed swymi prześladowcami. „Nie mamy już nic innego do roboty – grzmiał radca podczas porannej zbiórki Hutu, którzy mieli wyruszyć na bagna – jak tylko zabijać Tutsi” [Hatzfeld 2012, s. 14]. Tak przez kolejne tygodnie metodycznie, głównie za pomocą maczet, którymi jeszcze kilka dni wcześniej pracowali na polach uprawnych, ścinali i siekali bez wyjątków starców, kobiety, mężczyzn, dzieci, a nawet niemowlęta. Opisując zabójczy gest maczetą, siepacze używali słów takich jak „robota”, „ścinać”, „przycinać”, które jeszcze niedawno odnosili do swojego zajęcia na plantacji bananów.

Podczas rozmów z zabójcami z Rwandy francuski reporter Jean Hatzfeld wielokrotnie notował, iż nie ulegali oni emocjom, swoje ofiary traktując dokładnie tak, jak „ustawiają” ich dominująca w kraju narracja historyczna, pamięć, a także rządowa propaganda. Dla opisania Tutsi używano zatem określeń takich jak „szczur”, „pasożyt” czy „karaluch”. Samo zabijanie miało być niemal mechaniczne, pozbawione jakichkolwiek ludzkich odruchów. Jednak nawet wśród najbardziej zapamiętałych zabójców zdarzały się przebłyski… jeśli nie człowieczeństwa, to przynajmniej swego rodzaju przytomności. „Na początku zabijałem wiele osób, nie patrząc im w twarz. To było pomieszanie ciosów i krzyków – opowiadał później jeden z nich. – Oczy tego, którego się zabija, są nieśmiertelne, jeśli napotkasz je w momencie śmierci […]. Robią większe wrażenie niż strugi krwi i rzężenie ofiar […]. Są jak klątwa rzucona przez tego, którego zabija” [Hatzfeld 2012, s. 25]. Pozostają zatem w pamięci jako niezaprzeczalny wymiar człowieczeństwa, jako niezmazywalna wina, wyrzut sumienia czy w końcu odległe wołanie ludzkiej twarzy pomieszane z pierwotnymi wierzeniami, wedle których duchy skrzywdzonych nie pozwalały oprawcom zaznać spokoju ani na ziemi, ani też w potencjalnym życiu po życiu. Ofiary w końcu odzyskują twarze, imiona, a nawet głos opowiadający ich historię dopiero dzięki ludziom „z zewnątrz” – reporterom, śledczym, historykom, prawnikom, wojskowym czy wreszcie antropologom sądowym, którzy skalę tragedii czytają wprost z kości.

Nie inaczej bywa i dziś, gdy świat patrzy na kolejne ludobójstwo dokonujące się w zakątku świata, w którym niegdyś rodziła się cywilizacja, a która od lat przesycona jest lękiem i naznaczona tragedią. „My, Syryjczycy – opowiada syryjska poetka Kholoud Charaf – wyrośliśmy w kulturze strachu. Zostaliśmy nauczeni, aby karmić nasze dusze lękiem, i przekazujemy strach naszym dzieciom. Lęk jest jak cenzura – ale nie ta zewnętrzna, dokonywana przez władze, tylko ta, którą nosimy wewnątrz samych siebie. W Syrii nawet ptaki boją się jeść z ręki – coś, co tutaj, w Europie, wydaje się zwyczajne”[4]. Taka jest wojna, w której okrucieństwo i terror są na porządku dziennym, gdzie używa się środków prawnie niedozwolonych, gdzie wokół wojny i tragedii uprawia się niemal wyłącznie politykę, gdzie wojna wkrada się nawet w najbardziej intymne zakamarki duszy i dogłębnie przenika codzienność, sprowadzając strach do każdego domu, każdej rodziny, taka wojna odbiera nadzieję, stawiając pod znakiem zapytania człowieczeństwo. Przychodzi bowiem moment, gdy przemoc osiąga rozmiary zbrodni wojennej, gdy twarz człowieka, choć bardzo chciałoby się ją dostrzec, ginie „między sprawami” i zdaje się nie mieć znaczenia. W wymiarze międzynarodowym, ale przede wszystkim w chwilach, gdy wojna wraca do wymiaru osobowego, do niegdysiejszego pojedynku, do stawania z przeciwnikiem twarzą w twarz. Bo przecież tam dokładnie wraca, koniec końców stając się spotkaniem jakiegoś „ty” i jakiegoś „ja”. „Wszedłem do pokoju i zobaczyłem rządowego żołnierza z bronią w ręku – relacjonuje swoją tragedię Ahmed z Wolnej Armii Syrii. – Nie potrafiłem go zabić, więc on próbował zabić mnie. Nie był w stanie strzelić do młodego, niemal równego mu wiekiem chłopaka, który w innym świecie mógł siedzieć z nim w jednej ławce. Ten odstrzelił mu pół nogi” [Giovanni 2017, s. 141]. Musiał? Nie musiał? Czy coś się w nim zawahało, czy zwyciężył rozkaz, wiara w słuszną „linię władzy”, a może lęk, że jeśli nie strzeli, to sam zostanie trafiony? A zatem… strzelił pierwszy.

Tak „dokonuje się” wojna, w której człowiek, choć prawo stanowi inaczej, wydaje się coraz mniej ważny. Okazuje się co najwyżej małym punkcikiem, liczbą, wartością rozliczaną następnie w bolesnych statystykach dzielących wspólnotę wedle kategorii poległy, ranny, uchodźca, więzień, ten, kto pozostał przy życiu. Pojawiają się też kolejne określenia takie jak: bohater, zbrodniarz czy zdrajca. Opowieści te pojawiają się jednak już w innym świecie, tym po wojnie. W chwilach, gdy nie ma już zawieruchy okresu konfliktu, ale brak też normalności. Gdy przychodzi nam oceniać stopień owej dehumanizacji, zapomnienia o człowieku, celowego i rozsądnego odsuwania odeń ryzyka (tylko za jaką cenę?). W procesie takiej postępującej dehumanizacji wojna wcale nie staje się jednak nieludzka. Przeciwnie, jest arcyludzka, zaplanowana na tak wielu poziomach, wykalkulowana, sprytna, tak bardzo ujęta w ramy… że aż zdaje się je rozrywać, by następnie szaleć z siłą pierwotnego żywiołu.

Książka drukowana (dostawa InPost) w formatach e-pub i mobi w naszej księgarni internetowej 

 

przypisy do publikowanego fragmentu

[1] Warto dodać, że szeroko rozumiana farmakologia nie jest w wojsku niczym nowym. Od wieków wykorzystywano bowiem zioła i rośliny psychoaktywne, by wywołać u żołnierzy pożądane reakcje.

[2] Więcej w eseju zatytułowanym Oblicza dzisiejszej wojny.

[3] Szacuje się, że między 7 kwietnia a 2 lipca 1994 r. w Rwandzie zabito od 800 tys. do 1 mln osób.

[4] Kholoud Charaf od marca 2018 roku przebywa w Krakowie jako stypendystka Międzynarodowej Sieci Miast Pisarzy Uchodźstwa ICORN.